film Franco położył mnie na łopatki. Rewelacyjnie, bo głównie ciszą i gestami, zagrany przez Rotha bohater wymyka się jednoznacznej ocenie, jest jednocześnie po stronie dobra i zła (nie będę rozwijał, żeby nie spolerować). Obraz pozornie jest statyczny, nie ma tu gadulstwa, ale nie ma również silenia się na symbolikę oraz mrugania perskim okiem, by szukać drugiego czy trzeciego dna, brak nawet ścieżki dźwiękowej; pozorna statyka pokazuje ludzi najbardziej bezbronnych, ludzi, którzy mają krok do śmierci. Reżyser nie przekracza cienkiej granicy między powagą i naiwnością, między prawem natury i rozpaczą po stracie. Rodzina, nawet ta kochająca swoich terminalnych bliskich, nie potrafi (nie chce?) zrozumieć ich pragnień w obliczu zgrozy śmierci, Boga zabrakło, a sprzęty, urządzenia i syte życie nie podpowiadaj, jak się zachowywać, jak pocieszać. Franco nie daje tu, na szczęście, recept ideologicznych (które nie wiedzieć jak, ale swoim lewicowym nosem poczuł w tym filmie recenzent Majmurek), film jest czysty, poważny, wielki. Ostatnia scena jakby tu nie pasowała... A może przypadek jest karą?
SPOILER
Film ma momenty bardzo życiowe w dobrym znaczeniu tego słowa. Zakończenie jest już wg mnie bardziej "filmowe", również z wcześniejszym finałem w postaci "uśpienia" pacjentki.
Zgadzam się. Obejrzyjcie dokładnie ten moment... Moim zdaniem zakończenie filmu doskonale uzupełnia treść filmu.
Dopełniły się elementy zupełnie nie pasujące do naszego sytego, materialistycznego życia - choroba, starość, śmierć, samobójstwo...
A może to karma wróciła do Davida? Poniekąd przewidziałem co się stanie, ale i tak drgnąłem nieprzyjemnie, co rzadko mi się zdarza. Myślę, że o to chodzi w kinie, by zależało nam na postaciach, bez względu na to, jakimi są.