Och, jak pieją ludzie i pieją nad tymi "Świętymi"... Zachęciły mnie opinie znajomych i niektóre komentarze na filmwebie, więc film włączyłam z nastawieniem na dobre kino. I co?
Zwykłe, ordynarne "zabili go i uciekł", co więcej - z aspiracjami na tle ideologicznym, co wyszło wyjątkowo płytko i żałośnie. Nie będę pisać, że motyw oklepany, bo to wiedzą zapewne wszyscy, a poza tym (tak z drugiej strony) nawet z najbardziej wałkowanego tematu da się wykrzesać dobry film, o ile pomysł na jego realizację jest dobry. Przykład? Gangsterskie historie i filmy Scorsese. Tutaj, niestety, nic takiego nie zaszło. Najgorsze w tym filmie jest właśnie to aspirowanie do kina imającego się filozoficznymi pytaniami o dobro i zło: widać to wyraźnie, przynajmniej ja odebrałam to na serio - może błędnie. To denerwuje. Cholera, wystawiłabym takiemu filmowi o wiele wyższą ocenę, gdyby nie te niuanse - jako zwykłe strzelanie, pranie po papskach et cetera, et cetera mogłoby coś takiego przejść... Płytkie, po prostu odkrywanie Ameryki po raz setny, aby tylko widownia się cieszyła, że taki ważny temat, że taki dobry reżyser, że podejmuje istotne kwestie... No proszę... Najlepiej określa mi ten film komentarz mojego lubego, który padł już po seansie: "ale mnie się to podobało, jak miałem 14 lat...".
3/10.
Pardon, "To miło by było, gdyby pojawiło się jakieś uzasadnienie,a nie "nie bo nie"" powinno być powyżej.
Zgoda w stu procentach, ten film to nieporozumienie, ani śmieszny ani trzymający w napięciu. Porównywanie go do filmów Tarantino to totalna głupota, nie zbliża się poziomem nawet odrobinę do najsłabszych filmów QT.